piątek, 10 października 2008
Dekadentyzm jesienny
Zaczęło się kiedyś podczas zajęć z Bogiem-Karpiem, który bezskutecznie próbował zarazić nas swoją fascynacją Emmanuelem Kantem (fakt, iż powszechnie znany jest jako Immanuel uważał za pomyłkę). Czas stał w miejscu i prawie już uwierzyłam, że tak musi być, gdy dostrzegłam za oknem, gdzieś za dworcem górę, z wielkim, czerwonym krzyżem. Widziałam ją już wcześniej, ale najwyraźniej nigdy wcześniej chęć ucieczki nie była tak silna. Nie minęła nawet połowa wykładu, gdy spakowałam swoje rzeczy i zauważona przez wszystkich wyszłam.
Na szczycie czekał na mnie widok, którego się nie spodziewałam. Czerwone dachy Starego Miasta z ciemnym masywem kościoła mariackiego górującego nad kamieniczkami. Industrialny krajobraz stoczni i portu, a pod moimi stopami dworzec z żółto-niebieskimi składami kolejek - kolorowymi gąsienicami wygrzewającymi się na słońcu. To miejsce wiąże się z papierosowym dymem i delikatnym słońcem, przebijającym się przez chmury mlecznym światłem.
Tam po raz pierwszy uderzyło mnie uczucie bezcelowości. Patrzyłam z góry na to ludzkie mrowisko. Samochody pędzące po Błędniku. Kolejki SKM wożące dziesiatki osób. Ludzie w autobusie. W tramwaju. Wszyscy mieli jakieś swoje sprawy. Jechali do pracy, do domu, na spotkanie, na obiad. Jechali w konkretnym celu. Wszyscy dokądś zmierzali, a ja stałam zawieszona ponad tym wszystkim, nie potrafiąc nadać sobie kierunku. Byłam gdzieś poza systemem, jak zbędny tryb mechanizmu, który kręci się w kółko bez szczególnego związku z działaniem całej konstrukcji...
Dziś poczułam to samo, gdy wysiadałam z kolejki na stacji Przymorze-Uniwersytet, wyprzedzana na schodach przez kolejne osoby, dążące, dążące dokądś. I ja w tym tłumie z moim celem pozornym, chwilowym. Z chęcią ucieczki, zaszycia się z powrotem w kryjówce, z dala od ludzi, którzy nie zgubili poczucia sensu. Którzy wiedzą, dokąd zmierzają lub idą, nie zastanawiając się nad tym.
Na szczycie czekał na mnie widok, którego się nie spodziewałam. Czerwone dachy Starego Miasta z ciemnym masywem kościoła mariackiego górującego nad kamieniczkami. Industrialny krajobraz stoczni i portu, a pod moimi stopami dworzec z żółto-niebieskimi składami kolejek - kolorowymi gąsienicami wygrzewającymi się na słońcu. To miejsce wiąże się z papierosowym dymem i delikatnym słońcem, przebijającym się przez chmury mlecznym światłem.
Tam po raz pierwszy uderzyło mnie uczucie bezcelowości. Patrzyłam z góry na to ludzkie mrowisko. Samochody pędzące po Błędniku. Kolejki SKM wożące dziesiatki osób. Ludzie w autobusie. W tramwaju. Wszyscy mieli jakieś swoje sprawy. Jechali do pracy, do domu, na spotkanie, na obiad. Jechali w konkretnym celu. Wszyscy dokądś zmierzali, a ja stałam zawieszona ponad tym wszystkim, nie potrafiąc nadać sobie kierunku. Byłam gdzieś poza systemem, jak zbędny tryb mechanizmu, który kręci się w kółko bez szczególnego związku z działaniem całej konstrukcji...
Dziś poczułam to samo, gdy wysiadałam z kolejki na stacji Przymorze-Uniwersytet, wyprzedzana na schodach przez kolejne osoby, dążące, dążące dokądś. I ja w tym tłumie z moim celem pozornym, chwilowym. Z chęcią ucieczki, zaszycia się z powrotem w kryjówce, z dala od ludzi, którzy nie zgubili poczucia sensu. Którzy wiedzą, dokąd zmierzają lub idą, nie zastanawiając się nad tym.
poniedziałek, 6 października 2008
Kocia hossa...

Od kilku miesięcy prześladują mnie koty. Kocięta właściwie. Zaczęło się od grudniowej miłości do Kizi-mizi. Potem w czerwcu była przyjaźń z piątką małych, wiejskich szkrabów-rozrabiaków. Tuż przed wyjazdem z pięknej, słonecznej Gdyni, ratowałam czarne nieszczęście spod kół samochodowych, które już zdążyły mu rozjechać łapkę... Calkiem niedawno trzech małych chłopców próbowało mi wcisnąć kilkutygodniowe kocię, z oczkiem zaślepionym plombą ropy. Aż do wczoraj, gdy mogłam uratować choć jedno z trójki tygodniowych kociąt.
Żadnego nie mogłam przygarnąć, choć każde skradło mi serce. A więc - żadnemu nie mogłam pomóc.





Subskrybuj:
Posty (Atom)