wtorek, 28 października 2008

piątek, 10 października 2008

Dekadentyzm jesienny

Zaczęło się kiedyś podczas zajęć z Bogiem-Karpiem, który bezskutecznie próbował zarazić nas swoją fascynacją Emmanuelem Kantem (fakt, iż powszechnie znany jest jako Immanuel uważał za pomyłkę). Czas stał w miejscu i prawie już uwierzyłam, że tak musi być, gdy dostrzegłam za oknem, gdzieś za dworcem górę, z wielkim, czerwonym krzyżem. Widziałam ją już wcześniej, ale najwyraźniej nigdy wcześniej chęć ucieczki nie była tak silna. Nie minęła nawet połowa wykładu, gdy spakowałam swoje rzeczy i zauważona przez wszystkich wyszłam.

Na szczycie czekał na mnie widok, którego się nie spodziewałam. Czerwone dachy Starego Miasta z ciemnym masywem kościoła mariackiego górującego nad kamieniczkami. Industrialny krajobraz stoczni i portu, a pod moimi stopami dworzec z żółto-niebieskimi składami kolejek - kolorowymi gąsienicami wygrzewającymi się na słońcu. To miejsce wiąże się z papierosowym dymem i delikatnym słońcem, przebijającym się przez chmury mlecznym światłem.

Tam po raz pierwszy uderzyło mnie uczucie bezcelowości. Patrzyłam z góry na to ludzkie mrowisko. Samochody pędzące po Błędniku. Kolejki SKM wożące dziesiatki osób. Ludzie w autobusie. W tramwaju. Wszyscy mieli jakieś swoje sprawy. Jechali do pracy, do domu, na spotkanie, na obiad. Jechali w konkretnym celu. Wszyscy dokądś zmierzali, a ja stałam zawieszona ponad tym wszystkim, nie potrafiąc nadać sobie kierunku. Byłam gdzieś poza systemem, jak zbędny tryb mechanizmu, który kręci się w kółko bez szczególnego związku z działaniem całej konstrukcji...

Dziś poczułam to samo, gdy wysiadałam z kolejki na stacji Przymorze-Uniwersytet, wyprzedzana na schodach przez kolejne osoby, dążące, dążące dokądś. I ja w tym tłumie z moim celem pozornym, chwilowym. Z chęcią ucieczki, zaszycia się z powrotem w kryjówce, z dala od ludzi, którzy nie zgubili poczucia sensu. Którzy wiedzą, dokąd zmierzają lub idą, nie zastanawiając się nad tym.

When your mind's made up...

 ...czyli polecam film "Once". 


poniedziałek, 6 października 2008

Kocia hossa...



Od kilku miesięcy prześladują mnie koty. Kocięta właściwie. Zaczęło się od grudniowej miłości do Kizi-mizi. Potem w czerwcu była przyjaźń z piątką małych, wiejskich szkrabów-rozrabiaków. Tuż przed wyjazdem z pięknej, słonecznej Gdyni, ratowałam czarne nieszczęście spod kół samochodowych, które już zdążyły mu rozjechać łapkę... Calkiem niedawno trzech małych chłopców próbowało mi wcisnąć kilkutygodniowe kocię, z oczkiem zaślepionym plombą ropy. Aż do wczoraj, gdy mogłam uratować choć jedno z trójki tygodniowych kociąt.
Żadnego nie mogłam przygarnąć, choć każde skradło mi serce. A więc - żadnemu nie mogłam pomóc.