poniedziałek, 6 października 2008

Kocia hossa...



Od kilku miesięcy prześladują mnie koty. Kocięta właściwie. Zaczęło się od grudniowej miłości do Kizi-mizi. Potem w czerwcu była przyjaźń z piątką małych, wiejskich szkrabów-rozrabiaków. Tuż przed wyjazdem z pięknej, słonecznej Gdyni, ratowałam czarne nieszczęście spod kół samochodowych, które już zdążyły mu rozjechać łapkę... Calkiem niedawno trzech małych chłopców próbowało mi wcisnąć kilkutygodniowe kocię, z oczkiem zaślepionym plombą ropy. Aż do wczoraj, gdy mogłam uratować choć jedno z trójki tygodniowych kociąt.
Żadnego nie mogłam przygarnąć, choć każde skradło mi serce. A więc - żadnemu nie mogłam pomóc. 





1 komentarz:

Anonimowy pisze...

choć nie przepadam, tu ci przyznam racje- rozkoszne :)