wtorek, 19 sierpnia 2008



Wstaję z ociąganiem. Raz po raz przełączam budzik na kolejne drzemki. Nie mam siły wstawać, ba!, nie mam siły otwierać oczu, a co dopiero zwlekać się z łóżka. Ostatecznie mija prawie 1,5 godz. od pierwszego dzwonka. Być może spałabymdalej, ale nie mogę dłużej ignorować hałasu dochodzącego zza okna. Taki ni to szum, ni to ryk. Coś się dzieje, choć nie widzę co. Zamykam okno, lecz nie daje to pożądanego rezultatu, ten irytujący dźwięk wciąż mnie drażni...

Myślę, jak zagospodarować dzień. Jest mokro, a poprzez brudne szyby nie widzę, czy wciąż pada. Zakładam, że być może przyjdzie mi dzisiaj zmoknąć i wychodzę. Planuję możliwie najdłuższy spacer. Nie jestem w stanie niczego przewidzieć, ponieważ zamierzam poeksplorować tę część Swaffham, w której jeszcze nie byłam, czyli: "prosto, prosto, w prawo". Ubrana raczej ciepło, jeśli wziać pod uwagę, że jest sierpień, ostatecznie wychodzę w ten pochmurny dzień.

Po pierwszych kilku krokach uświadamiam sobie źródło hałasu, zresztą powinnam była się go wcześniej domyślić, a jednak się nie domyśliłam ... Drugi dzień z rzędu wodą pod wysokim ciśnieniem oczyszczają elewację pobliskiego kościoła baptystów. Narozstawiali rozmaitych sprzętów blokując całkowicie jeden pas ruchu na jezdni i szorują tak sobie od rana. Efekt jest faktycznie znakomity, ale jestem zbyt rozdrażniona, by go docenić, zbyt wrażliwa (przewrażliwiona?) na hałas ostatnio.

Widok całkowicie zakorkowanej ulicy nieznacznie poprawia mi humor. Sznur samochodów ciągnie się aż do świateł i nie wygląda na to, by miał się szybko rozładować, skoro samochody poruszają się tylko jednym pasem. Dochodzę do skrzyżowania i odkrywam jeszcze piękniejszy widok: całe miasto jest zakorkowane, a przynajmniej ta jego część, którą mogę objąć wzrokiem. Ci bardziej niecierpliwi już zaczynają trąbić. Uśmiecham się do nich  i do siebie i idę dalej. Prosto, prosto i w prawo.

Spadają pierwsze krople deszczu. I na szczęście okazują się zarazem ostatnimi. Przechodzę na czerwonym świetle na drugą stronę jezdni. Mijam ostatnie sklepy. Spożywczy. Litewski spożywczy. AGD. Księgarnio-kawiarnio-antykwariat. Pasmanteria. A dalej już tylko domy. "Prosto i w prawo".

Idę tak jeszcze przez kilka minut i znów docieram do aż nazbyt widocznych granic Swaffham. Granic wyznaczonych przez okoliczne pola i wąskie ulice bez chodników. Znowu docieram do miejsca, z którego nie ma dalszej drogi. Miasteczko po raz kolejny nie daje żadnych szans. Coraz wyraźniej wyobrażam sobie klosz pod którym się znajduje, spod którego ucieczka jest niemożliwa. Można jedynie  roztapiać się coraz bardziej i bardziej w jego sennym rytmie, aż do momentu utraty własnej odrębności, aż do wstopienia się w niezmienną materię Swaffham.

W międzyczasie chmury rozstępują się i zaczyna świecić słońce. Świecić i grzać. Czuję, że rozgrzewa mnie ponad miarę. Stoję tak przez chwilę na granicy Swaffham  i zewnętrznego (realnego?) świata, czuję, jak na skórę występuje mi pot i zastanawiam się, czy w ogóle da się uwolnić od tego sennego małomiasteczkowego marazmu...

Brak komentarzy: